Włochy (Toskania) – Rosignano Solvay, Marina di Pisa, Piza, Lukka
Poranek. W oddali słychać pierwsze odgłosy budzących się osób. Słoneczko radośnie prześwituje przez gałęzie drzew, (a jest dopiero 7.00). Po wstępnych oględzinach siebie i namiotu, stwierdziliśmy, że mrówki, nas nie pogryzły, ani nie dostały się do środka namiotu, ani nie zaciągnęły go do swojego mrowiska. Okazało się, że wystarczyło przesunąć nasze igloo o dwa metry w prawo, żeby mrówki straciły zainteresowanie nowym obiektem na ich ziemi.
Pełni sił i chęci zobaczenia wybrzeża (oraz porównania go z wrażeniami z poprzedniego dnia), wybraliśmy się do pierwszego miejsca jakim jest Rosignano Solvay. Po zaparkowaniu samochodu, udaliśmy się w kierunku plaży. I tutaj jest miejsce na kilka słów związanych z naszymi odczuciami. Otóż, plaża jest nieciekawa i można ją podsumować sformułowaniem: „Szału nie ma”. Piasek ma kolor brunatno-ziemisty i nie jest zbyt przyjemny w dotyku. Dodatkowo plaża podzielona jest na sektory, należące do poszczególnych ristorante lub osób prywatnych. (Zasada jest prosta: Jak chcesz poleżeć i odpocząć to najpierw coś zamów). Nie jesteśmy typem osób lubiących bezproduktywne smażenie się na plaży, dlatego chcieliśmy pospacerować wzdłuż wybrzeża, ale taki pomysł w tym wypadku raczej był chybiony, bo nawet jeśli przedarlibyśmy się przez leżaki to wędrówka skończyłaby się na falochronach.


Wybraliśmy się dalej wzdłuż morza, chcąc zatrzymać się w ciekawych miejscach. Jednak okazało się, że przejeżdżając przez nadmorskie miejscowości, na odległości 40 km, nie można było znaleźć żadnego, ale to ŻADNEGO miejsca parkingowego. Kręciliśmy się po miasteczkach i wszystko było zajęte, do tego stopnia, że ciężko byłoby upchnąć hulajnogę, nie wspominając o rowerze, skuterze czy samochodzie. To jakieś szaleństwo… Żeby nie było nawet wolnych płatnych parkingów?
Udało nam się zatrzymać w niedozwolonym miejscu, (ale cii…) i zrobić kilka zdjęć przepięknego Morza Tyrreńskiego, które mieniło się w kolorach od błękitu, aż po kobaltowy. Jednym słowem – bajkowo. Minęliśmy kilka osób uwieczniających tak, jak my, uroki tego miejsca i pojechaliśmy dalej, docierając do miejscowości Marina di Pisa.


Po zaparkowaniu w dogodnym miejscu (udało się!), poszliśmy w stronę plaży, której wygląd nas zaskoczył. Otóż, zastaliśmy wybrzeże usypane z białego kamienia, które w słońcu oślepiało swoim blaskiem. Plaża w kontraście z morzem prezentuje się rewelacyjnie, czego nie można powiedzieć o reszcie okolicy. Budynki są poniszczone, zaniedbane i bardziej przypominają baraki niż niesamowite toskańskie budowle, które zostawiliśmy daleko za sobą. Jedynie restauracje i hoteliki dobrze prosperują, ponieważ liczą na turystów. Ogólnie, to wszystko nastawione jest na konsumpcję i turystykę. Dlatego w pobliżu plaży znajduje się obwoźny targ, na którym można kupić wszystko – od skarpetek, przez książki, po garnki i patelnie. Natomiast przy każdym straganie stoi zaparkowany bus dostawczy. (Każdy stara się wyciągnąć od turysty parę euro).



Pojechaliśmy dalej, do Pizy. (Programista nie był zachwycony tym pomysłem). Jednak będąc w okolicy, trzeba było przekonać się, czy słynna krzywa wieża jest tak wyjątkowa, jak rozreklamowana… Zaparkowaliśmy na parkingu, na końcu miasta i udaliśmy się za tłumem ludzi, zmierzającym w wiadomym kierunku – na plac Campo dei Miracoli, (który wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).
Piza była zasiedlana przez Etrusków, a od 180 r.p.n.e. została kolonią Cesarstwa Rzymskiego i stanowiła ich port wojenny. Kolejno rozwijała się jako centrum handlowe. Niestety miasto zaczęło podupadać w momencie zamulenia wód rzeki Arno, co przyczyniło się do odcięcia portu miasta od wód morskich. Obecnie Piza leży 13 km od wybrzeża i nie posiada dostępu do Morza Tyrreńskiego. Warto dodać, że Piza (miasto Galileusza – astronoma, astrologa, matematyka, fizyka i filozofa) jest miastem uniwersyteckim, który został założony w 1343 r.

Do głównych zabytków zaliczają się: Krzywa Wieża, (będąca dzwonnicą katedry, która ze względu na piaszczysty grunt, na którym została wzniesiona, zaczęła się przechylać już podczas budowy), Katedra (wzniesiona została na przełomie XI/XII wieku, a następnie odbudowana w XVII wieku po pożarze) i Baptysterium oraz kościół Santa Maria della Spina (mały XIII-wieczny kościółek położony nad brzegiem Arno).

Przeszliśmy dużą część miasta i musimy przyznać, że oprócz „Pola Cudów” (placu, na którym znajdują się główne atrakcje turystyczne) oraz widoku na rzekę Arno i zabytkowy kościółek, w miasteczku nie ma nic specjalnego. Większość budynków jest podniszczona i wymaga remontu, natomiast liczba turystów zebranych na głównym placu odstrasza.
Jednak pomimo tłumu ludzi, udało nam się przyjrzeć tym rozreklamowanym na cały świat symbolom Włoch. W skrócie: Wieża faktycznie jest krzywa i pomimo faktu, że przeprowadzono prace konserwatorskie i umocniono fundament, wciąż się przechyla, (aż kiedyś się przewróci). Katedra jest… duża. Natomiast najciekawsze jest, największe we Włoszech, Baptysterium (budowla przeznaczona do wykonywania obrzędu chrztu), ponieważ posiada dosyć niezwykły półokrągły kształt. Wszystkie budynki powstały w stylu romańskim, zbudowane zostały z marmuru i robią ciekawe wrażenie, ponieważ swoimi kształtami, bielą oraz zdobieniami przyciągają uwagę zebranych.



Przechadzając się po placu i unikając staranowania przez innych zwiedzających, przyglądaliśmy się co zrobiono z zabytkowym miejscem. Wszystko nastawiono na turystykę: można przejechać się bryczką ciągniętą przez (biedne) koniki, wszędzie przechadzają się nagabujący kupcy, chcący wcisnąć naiwnemu turyście chińskie okulary, parasolki i zegarki za niebotyczne ceny, a przed lokalami stoją kelnerzy i namawiają, aby wejść i coś zamówić. Nie, to nie jest miasto dla nas. Nie weszliśmy ani do katedry, ani na wieżę, ponieważ kolejka była długaśna, a jak się okazało, na wieżę wpuszczają po kilka osób i można czekać na swoją kolej nawet kilka godzin. Dlatego pstryknęliśmy kilka zdjęć, na których niestety są tłumy turystów i pojechaliśmy dalej.

Dotarliśmy do Lukki. Miasto to założyli Etruskowie, a 180 r.p.n.e. stała się kolonią rzymską (podobnie jak Piza). Kolejno znajdowała się we władaniu Gotów, Bizancjum, Longobardów, a dopiero w 1160 roku stała się niepodległą republiką. Miasto posiada zachowane w całości mury miejskie, które otaczają historyczne centrum.


Starówka położona jest na owalnym placu – Piazza dell Amfiteatro, (stanowiącym spadek po dawniej istniejącym tam rzymskim amfiteatrze) i posiada wiele bardzo dobrze zachowanych domów, wież i kościołów zbudowanych w średniowieczu oraz kilka XVIII-wiecznych placów. Natomiast do najciekawszych budynków zaliczają się katedra Duomo San Martino i podobny architektonicznie kościół San Michele in Foro. Oba obiekty powstały z marmuru i posiadają charakterystyczne rzędy arkad oraz kolumnad.


Pokręciliśmy się po miasteczku. po czym udaliśmy się na obiad. Warto zauważyć, że Włosi jedzą małe porcje, ale często. I niejednokrotnie dziwiliśmy się wielkością ich posiłków. Zamawiając spagetti czy lasange podano nam 1/3 polskiej porcji. Podobnie było z innymi daniami. (Tylko pizza miała odpowiednie wymiary). Natomiast najbardziej zaskoczyła nas bruschetta. Nie wiedząc czym potrawa jest, ale sugerując się ceną porównywalną z innymi obiadowymi daniami, Programista ją zamówił. Jak się okazało, przyniesiono mu 2 niewielkie grzanki posmarowane oliwą, czosnkiem i posypane dużą ilością pomidorów. (Bruchetta + głodny mężczyzna = podział „mojego” dania na dwa) 😛
Okazało się, że Lukka była ostatnim celem mijającego dnia. Dlatego wybraliśmy się poszukać noclegu, docierając do Montecatini Terme na camping Belsito, który okazał się strzałem w dziesiątkę. To najładniejszy camping na jakim mięliśmy okazję nocować. Pole campingowe, usytuowane jest na wzgórzu, skąd rozciąga się niezwykły widok na okoliczne wzgórza i doliny. Przepięknie! Po rozstawieniu namiotu postanowiliśmy spędzić wieczór w towarzystwie pięknych widoków i… szczurów. Okazało się, że w krzakach poniżej naszej parceli mieszkają małe zwierzątka z długim ogonkiem. (Ale kto przejmowałby się większymi myszami, mając wokół takie wspaniałe widoki?) Od sąsiadów dostaliśmy radę, że szczury są niegroźne i tolerują ludzi, więc nie warto się nimi przejmować. I tę radę wzięliśmy sobie do serca.


Podsumowując: Podczas piątego dnia przejechaliśmy 140 km., po których zaczęliśmy tęsknić za średniowiecznymi miasteczkami wzniesionymi na wzgórzu i za prawdziwymi toskańskimi widokami. Przekonaliśmy się, że wybrzeże i nadmorskie miejscowości nie są ładne oraz odwiedziliśmy Pizę, która jest przereklamowana i także nie przypadła nam do gustu. Natomiast to, co nas urzekło to pejzaż Morza Tyrreńskiego i widok z namiotu na rozciągające się wzgórza i doliny. Tak, więc bilans dnia się wyrównał i mogliśmy na spokojnie udać się w objęcia Morfeusza, (a raczej Silwanusa – w końcu jesteśmy we Włoszech, gdzie obowiązywała mitologia rzymska), w towarzystwie piękna przyrody i bezchmurnego nieba.
21.08.2016