Węgry – Szentendre i Budapeszt
Na campingu fajnie jest, fajnie jest i już! Przeżyliśmy noc pod namiotem i wyspaliśmy się w miarę możliwości. Nie chodzi tutaj o niewygodę, bo zrobiliśmy wygodne i miękkie posłania (mięliśmy: koc, karimaty, śpiwory, kołderkę i poduszki), tylko o dzieci sąsiadów z naszej lewej strony. Te maluchy szczebiotały i przekrzykiwały się po węgiersku, od samego rana.
Na naszym campingu „Papsziget” w Szentendre, mieliśmy do czynienia z różnorodnością narodową. Spotkaliśmy Węgrów, Francuzów, Włochów, Polaków, Niemców i przede wszystkim Holendrów. Ci ostatni pakują rodzinkę do superdrogiego campera, ewentualnie przyczepy kampingowej, a ostatecznie do olbrzymiego namiotu, i rozbijają się na campingu, po to, by całymi dniami opalać się i leniwie spędzać czas.
Atmosfera panująca na campingu jest bardzo przyjazna, chociaż zawsze znajdą się wyjątki. Pewnej holenderce, bardzo nie podobało się, że rozbijamy namiot w środku nocy. (Ale niby jak inaczej mieliśmy się rozłożyć? Niektórzy ludzie są bardzo drażliwi z natury). Chociaż ludzie wzajemnie się nie rozumieją, to wszędzie widać uśmiechnięte twarze i słychać uniwersalne powitanie „hallo”.
Koło południa (w końcu jak jest urlop, to trzeba odpoczywać) poszliśmy zwiedzać miasteczko, w którym się znajdowaliśmy. Wchodząc na stare miasto, już na pierwszy rzut oka, można było zobaczyć jego piękno. Liczne kręte uliczki wyłożone kamieniem, biegnące pomiędzy domkami i innymi kamieniczkami, mają niesamowity urok. Najlepsze jest to, że chodniki biegną tuż przy murach domów, a odgradza je od jezdni pas zieleni. To bezpieczne dla pieszych i właśnie tak powinno być wszędzie.



Jak wcześniej zaobserwowaliśmy, każda najmniejsza wioska, w której jest 10 domów na krzyż musi mieć kościół, albo choćby kaplicę. Ale Szentendre pobiło wszystkich na głowę, ponieważ znajduje się w nim sześć (prawie takich samych) kościołów i jedna synagoga. Natomiast nazwa miejscowości pochodzi od kościoła Świętego Andrzeja, który jako pierwszy stanął w najwyższym punkcie osady.



Bardzo spodobało się nam to miasteczko, które zasiedlone jest od około 20 tysięcy lat, leży nad Dunajem i jest pełne turystów – od Europejczyków, przez Azjatów (z parasolami i masą sprzętów elektronicznych), po Afroamerykanów, (których zaobserwowaliśmy najmniej). Turyści odwiedzają miasto, ponieważ stanowi ono „bazę wypadową” na Budapeszt, gdyż oddalone jest tylko o 20 km od stolicy.
Było bardzo ciepło, więc postanowiliśmy wrócić do namiotu, by odpocząć, poleniuchować, zjeść niewymagający wielu przygotowań obiad (chyba zmieściliśmy się w kwocie 1 euro) i przygotować się do nocnego zwiedzania Budapesztu.
Nadeszła godzina 21.30, więc udaliśmy się odkryć Budapeszt! To piękne miasto, które dzień wcześniej urzekło nas swoimi światłami i tajemnicą, wciąż było (i jest) zjawiskowe. Stolica tętni życiem, a tysiące lamp oświetlają przepiękne budynki rozłożone po obu stronach Dunaju. Widok jest oszałamiający, gdyż wszystko wokół lśni. Nawet nad budynkiem parlamentu, (który jest piękny, ogromny i strzeżony przez całą dobę) latają ptaki oświetlone przez reflektory. Z daleka wyglądają jak mnóstwo małych lampionów, unoszących się w powietrzu. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że ktoś ważny świętuje coś równie ważnego i puszcza w powietrze chińskie lampiony. Później stwierdziliśmy, że to nietoperze, ale dopiero z bliska dostrzegliśmy, że są to ptaki, które łowią ryby z Dunaju i wzbijają się nad parlament. Tylko zagadkę stanowi ich cel.




Po przejściu obu brzegów, przemierzeniu mostu z lwami i zrobieniu mnóstwa zdjęć parlamentowi, ratuszowi, kościołowi Macieja, zamkowi Królewskiemu oraz basztom rybackim, wybraliśmy się na Górę Gellerta, by móc spojrzeć na miasto z góry i dostrzec jego ogrom. Jednak trochę się spóźniliśmy, ponieważ było po północy i światła najważniejszych budynków zostały wyłączone (chyba w ramach oszczędności prądu). Widok był skromniejszy, bo mniej oświetlony, ale nic nie szkodzi.

Spoglądając na oba brzegi Dunaju, oświetlone mosty i budynki, odniosłam wrażenie, że przeniosłam się w czasie i przestrzeni, i trafiłam do jakiejś bajki. Tam byłabym niewinną białogłową czekającą na brzegu Dunaju na przyjazd swojego księcia, na białym rumaku. Chociaż jakby pomyśleć to Książę stał obok i robił zdjęcia, mechaniczny rumak czekał zaparkowany i gotowy do dalszej podróży i chyba tylko mi trochę brakuje do idealnej księżniczki. Na szczęście za marzenia jeszcze nikogo nie ukarali.

Zdajemy sobie sprawę, że zobaczyliśmy tylko niewielki procent Budapesztu, ale nie da się zwiedzić tak rozległego i fascynującego miasta, w którym mieszka większość populacji Węgier, w parę godzin. Postanowiliśmy, że kiedyś tam wrócimy, żeby zobaczyć, jak wygląda i w dzień, i w nocy.
Podsumowując: Zrobiliśmy 70 km i niezmierzone ilości kroków. Spotkaliśmy wielu ludzi i opaliliśmy się trochę. Natomiast po powrocie z Budapesztu padliśmy, wyczerpani ze zmęczenia. To był cudowny dzień!
10.08.2012