Węgry – Bodrogkeresztúr, Uj-tavak, Mezőkővesd, Verpelet, Sirok, Parádfürdö, Szentendre

Rano udaliśmy się zobaczyć jak Tokaj wygląda w dzień i szczerze mówiąc nie zachwycił nas jakoś specjalnie. Nocą miasto jest magiczne i pozwala dostrzec swój czar i urok. W dzień miejsce to wygląda jak jedno z licznych, niczym nie wyróżniających się miasteczek, jakich wiele na Węgrzech. 

Pojechaliśmy dalej i dotarliśmy do Bodrogkeresztúr. To małe miasteczko, w którym znajduje się wiele wąskich uliczek i zadbanych, a przede wszystkim pasujących do całości, domków. Ludzie w ogródkach mają przede wszystkim winogrona i wszędzie rozciągają się winnice. Większe, mniejsze, do wyboru, do koloru. Wszędzie można zauważyć małe bezcenne, dla mieszkańców, kuleczki.

Mogłoby się wydawać, że bocian jest symbolem Polski. Jednak na Węgrzech jest ich mnóstwo. Na kominach, na specjalnie wzniesionych słupach, na słupach elektrycznych, wszędzie są bocianie gniazda. Natomiast wieczorem ich klekotanie niesie się echem po okolicy, tak, że ludzie przystają, podnoszą głowy i nasłuchują.

Kolejny przystanek zrobiliśmy w przydrożnym McDonalds. To miejsce, gdzie można wypić szybką kawę, więc zamówiliśmy espresso. Szczerze mówiąc, to była miniaturowa, ale najmocniejsza kawa, jaką wypiłam w życiu. W tamtym momencie wydawało mi się, że po takiej dawce kofeiny nie zasnę do końca życia. Ale na szczęście się myliłam.

Kolejny na naszej trasie był Uj-tavak. Miejsce to zrobiło na nas wrażenie. Po obu stronach drogi rozciągają się piękne widoki dwóch jeziorek, od których odbija się słońce, a ich brzeg porasta bujna roślinność i mnóstwo kwiatów. Musieliśmy się zatrzymać i zrobić zdjęcia oraz pozachwycać się widokami.

Mezőkővesd to kolejne, malutkie miasteczko, które przeszliśmy wzdłuż i wszerz. W centrum znajduje się kilka elegancko odrestaurowanych budynków i kościół. Odnoszę wrażenie, że podczas budowy miasta najpierw stawiano kościół, po czym budowano domy, ponieważ w każdej wiosce jest przynajmniej jeden kościół. Na Węgrzech wszystkie kościoły są do siebie podobne. Albo powstawały w jednym okresie, albo po prostu było wygodniej i taniej budować według jednego planu.

Pojechaliśmy dalej, wciąż kierując się w stronę Egeru. Jednak, nauczeni poprzednim dniem omijać duże miasta, nie chcieliśmy do niego wjeżdżać. Podjęliśmy decyzję, że jakimś sposobem trzeba ominąć to miasto, jednocześnie nie omijając wyznaczonych punktów na mapie. Jadąc przed siebie, prowadzeni intuicją i dobrą orientacją w terenie Programisty, (ja pewnie już z 10 razy bym się zgubiła) ominęliśmy Eger.

Jadąc okrężnymi drogami mijaliśmy piękne widoki, czyli rozległe pola słoneczników, kukurydzy a przede wszystkim winorośli. Wzgórza, na których znajdują się plantacje winogron są tak zielone, że trudno to opisać. Odnoszę wrażenie, że na Węgrzech nie ma gospodarstwa, które nie posadziłoby winogron. Rosną w każdym przydomowym ogródku. Tak więc, kolejny przystanek podróży zrobiliśmy właśnie na takim polu winorośli. Musiało ono mieć kilka hektarów, ponieważ ciągnęło się w nieskończoność, a wzrokiem nie dało się go objąć. Powiem jedno, winogrona z tych pól są pyszne! Nikt się przecież nie zorientuje, że zjedliśmy troszeczkę. Przecież musieliśmy zdegustować czy aby nie są kwaśne, albo zbyt słodkie. No chyba, że w ten oto sposób usprawiedliwiam to, że nie mogłam się oprzeć tym małym fioletowym kuleczkom… Mniam!

Kolejne miasteczko naszej podróży to Verpelet. Ale nie wyróżniało się ono niczym specjalnym. Kolejne małe miasteczko, w którym obowiązkowo stoi stary kościół i kilka innych kolorowych budynków.

Na Węgrzech jest baaardzo dużo rowerzystów. Gdzie by nie spojrzeć, ktoś jedzie na rowerze, albo prowadzi rower, albo rower stoi zaparkowany przed sklepem, czy przed miejscem pracy. Jednak mieszkańcy mają do tego możliwości. Mogą bezpiecznie poruszać się rowerami, po publicznych drogach. Wszędzie są wyznaczone ścieżki dla rowerzystów, a nawet zdarza się, że mają wyznaczone osobne pasy na drodze. To jest bardzo praktyczne.

Kolejno pojechaliśmy do Siroka. Wybraliśmy się zdobyć zamek. Zostawiliśmy auto na parkingu i naprzód! Weszliśmy na szczyt góry, gdzie zobaczyliśmy cudne, górskie widoki, rozciągającego się wokół lasu i pobliskiego miasteczka. Te ruiny są świetne! Można chodzić po zamku, a nawet wyjść na sam szczyt po licznych skałach i podstawionej drabinie. (Pomimo prowadzonych prac remontowych). Najlepsze jest to, że nic nie jest odgrodzone barierkami i nikt nie boi się, że nieuważny turysta spadnie w dół. Trzeba się pilnować.

Następny, dosyć spontaniczny, przystanek podróży zrobiliśmy w Parádfürdö. Zatrzymaliśmy się tam ze względu na park z ładnymi budynkami i poskręcanymi drzewami. Wygląda na to, że park znajduje się przy szpitalu, albo jakimś sanatorium, ponieważ można było spotkać wielu starszych ludzi. Pospacerowaliśmy, zrobiliśmy kilka ładnych ujęć i wybraliśmy się dalej, do kolejnego celu podróży.

Ciągle znajdowaliśmy się na północnym-wschodzie Węgier. Terytorium to leży w górach, dlatego drogi przypominają serpentyny biegnące przez nieprzenikniony, tajemniczy las. Chodzić po górach nie chcięliśmy, a do nocy było jeszcze daleko, więc zatrzymaliśmy się w ostatnim, na ten dzień, miasteczku o nazwie Mátrafüred. Chcieliśmy zobaczyć basztę, ale okazało się, że znajduje się ona gdzieś w górach, gdzie można zabłądzić (zwłaszcza po zmroku), więc odpuściliśmy sobie ten punkt podróży. W zamian rozejrzeliśmy się po okolicy, ale miasteczko niczym konkretnym nas nie urzekło. Oglądanie hoteli, których w okolicy nie brakuje, nie było niczym interesującym, więc pojechaliśmy szukać miejsca na nocleg.

Noc pod namiotem, to coś co chcieliśmy przeżyć! Więc zaczęło się poszukiwanie pól campingowych. W Internecie znaleźliśmy jakieś pole namiotowe, ale… było nieczynne. Szukaliśmy dalej. Jednak im dalej zagłębialiśmy się w trasę, tym robiło się później i ciemniej. Nie chcieliśmy spać u kogoś w polu (chociaż mogłoby być ciekawie), więc podjęliśmy szaloną decyzję, aby zajechać na (najbliższe!) pole campingowe, znajdujące się jakieś 120 km dalej w Szentendre, czyli kawałek drogi za Budapesztem. Owszem pytaliśmy się o nocleg w przydrożnym motelu, ale po usłyszeniu ceny, jaką zażyczyła sobie recepcjonistka, ewakuowaliśmy się z miejsca w ekspresowym tempie.

Po drodze postanowiliśmy przejechać przez Budapeszt. Było już po północy, nie spieszyło się nam, a ruch był niewielki. Na pierwszy rzut oka stolica przeraża swym ogromem, potęgą, kilkupasmowymi drogami i kilkukilometrowymi centrami handlowymi (raj dla zakupoholików). Ale jak się wjedzie do centrum to… zapiera dech w piersiach. Wszystko jest oświetlone, piękne i nie wiadomo, gdzie podziać wzrok. Nie można opisać tego co poczuliśmy. To było niesamowite przeżycie. Zatrzymaliśmy się na parę minut, żeby popatrzeć na piękno stolicy. Niestety mój pomysł, by nie szukać noclegu i rozbić namiot na jednym ze skwerów, albo przed parlamentem, albo na wzgórzu zamkowym, albo choćby na jednym z mostów, (bo pod mostem nie da rady, tam płynie Dunaj, a nasz namiot, niestety, nie jest wodoszczelny) legł w gruzach, Postanowiliśmy, że wrócimy tu następnego dnia i zrobimy duuużo zdjęć.

Wciąż oszołomieni widokiem stolicy dotarliśmy do Szentendre. Odnaleźliśmy camping i po krótkiej, ale wyczerpującej rozmowie ze stróżem, zostaliśmy wpuszczeni na teren pola namiotowego. Była godzina 1.00, kiedy wzięliśmy się za rozbijanie naszego namiotu igloo. Namiot nie jest duży, ale wystarczający dla naszej dwójki. Tak więc, po krótkim czasie, odrobinie szelestu i przy pomocy młotka (pomysł Programisty) udało nam się go rozłożyć, prawie nie budząc sąsiadów. Następnie prosząc siły natury, żeby nie padało postanowiliśmy, że zostaniemy tam dwie noce.

Podsumowując: To był szalony i zwariowany dzień. W sumie zrobiliśmy jakieś 330 km, sporo zobaczyliśmy, dobrze się bawiliśmy i nauczyliśmy się rozkładać namiot w ekspresowym tempie.

09.08.2012

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz